niedziela, września 30, 2007

Uczniaki w mundurkach.

Kiedy LPR chwali się wprowadzeniem obowiązku noszenia mundurków przez uczniów, odnoszę wrażenie, że poziom trudności tego wyzwania leżał gdzieś między lądowaniem na marsie, a klonowaniem dinozaurów. Dinozaury jednak są tematem dobrze znanym rodzinie Giertychów, bujanie w obłokach także nie przychodzi im z trudnością, więc być może Roman miał łatwiej.

Chyba każda szkoła w regulaminie, statucie lub podobnym dokumencie ma wzmiankę o odpowiednim ubiorze. Dokument taki jest odczytywany uczniom na różnego rodzaju apelach lub w czasie godziny wychowawczej. Za moich czasów zakładał on ubiór schludny –dziwne słowo-, nie przynoszący ujmy ani uczniowi, ani szkole itp. Nie był to dokument bardzo precyzyjny, ale był.
Idea mundurków zakłada jednakowy strój dla każdego ucznia. Uzasadniane jest to kwestią estetyczną –zakończyć ma tzw.: „rewię mody” na korytarzach- oraz zamaskować ma różnicę majątkowa między rodzicami uczniów. Dodaje się do tego argument o możliwości rozpoznania ucznia na ulicy, co przeciwdziałać ma chuligaństwu, ma też działać na psychikę ucznia.
Teraz kolejno. Skoro istnieją dokumenty regulujące kwestię odzieży w szkołach, to dlaczego nie są one respektowane ani przez uczniów, ani przez nauczycieli. Część wypowiadających się w mediach uczniów potępia ową „rewię”, toteż założyć można, że nauczycie wyciągający konsekwencje wobec uczniów nie stosujących się do zasad nie działaliby bez wsparcia części społeczności uczniowskiej. Pozwolę sobie na porównanie. Złóżmy, że policja –jak nauczyciele- nie radzi sobie z kierowcami jeżdżącymi bez włączonych świateł. Nie radzi sobie, bo nic z tym nie robi. Wyjściem z tej sytuacji ma być zaostrzenie prawa i przeniesienie odpowiedzialności na wszystkich przez np.: wprowadzenie obowiązku malowania samochodów na jaskrawe kolory. Czy każdy widzi tym nonsens? Nie? Proponuję zastanowienie po wytrzeźwieniu;)
Inną sprawą jest fakt, że dokumenty, o których mówię nie są nigdy precyzyjne, pozostawiają więc możliwość dowolnej interpretacji, a więc prowadzić mogą do nadużyć, stanowić mogą zasłonę dymną represji lub stać się mogą przykrywką wprowadzania w szkole światopoglądu danego nauczyciela lub dyrektora. Przypomnę tu sprawę chłopaka, który to zmuszony miał być do ścięcia dredów, bo nie podobały się one nauczycielce.
Szkoła kształtować ma także pewne postawy. Nie jest to możliwe narzucając jedynie szablony zachowań i karcąc za wychodzenie poza nie. Prowadzi to do stworzenia bezmyślnego społeczeństwa, które podda się dowolnemu dyktatorowi. Ważniejsze jest więc nauczenie samodzielnego myślenia, co jest bardzo trudne przy obecnym „planie zajęć”. Czy mundurki w tym pomogą... Mogę znaleźć argumenty na „tak” i na „nie”.
Kolejna sprawa to zatarcie widocznych różnic między uczniami z zamożniejszych i uboższych rodzin. Polska jest krajem, w którym bez kłopotów można kupić tanio normalną odzież. Wystarczy udać się na zakupy do hipermarketu lub sklepu z używaną odzieżą, by za kilkadziesiąt złotych ubrać praktycznie całą osobę –nawet w markową odzież. Wystarczy chcieć. Na plus zaliczyć trzeba mundurkom przymus zakupienia ich przez rodziców, którzy specjalnie nie przejmują się swoimi dziećmi. Czy jednak jest to najlepsza forma „pomocy”...?
Zadać należy też pytanie, czy istnieje przepis nakazujący chodzenie w tym samum mundurku przez dany okres czasu. Jeśli nie, to różnice majątkowe i tak wyjdą na jaw. Spodnie zaczną przecierać się po około 2-3 miesiącach codziennego użytkowania. Łokcie w marynarkach zaczną świecić pewnie jeszcze szybciej. Odzież prana częściej zacznie różnic się od tej, którą pierze się żako. Rodziny zamożniejsze zastąpią odzież zużytą nową. Ubożsi niestety nie będą mieli tej możliwości. Podobny problem powstaje w przypadku klas młodszych, w których dzieci jeszcze rosną. Widoczne różnice są nie do zamaskowania bez dalszej ingerencji w zasady panujące na terenie szkoły. Wystarczy rzut oka na koszule, buty czy biżuterię.
Nieco inną kwestią jest pozytywne załatwienie przez mundurki sprawy gustu. Dzieci i młodzież bywa brutalna. Odmienność spotyka się często z nietolerancją i nie ma tu zasady co jest normalne, a co nie. Inne zasady są w liceum na osiedlu, inne w liceum z tradycjami. Zawsze jest też podział na uczniów „ze wsi” i innych. Te różnice faktycznie będą teraz zdecydowanie mniej widoczne, ale i tak zauważalne.
Być może mundurki będą lekcją tolerancji. Być może nauczą zwracać uwagę na to, co w środku. Mogą jednak odnieść odwroty skutek, jeszcze silniej zarysują podział „my” i „oni”.
Bez komentarza pozostawiam także kwestię możliwych nadużyć przy zamawianiu i produkcji mundurków, o których pewnie będziemy się dowiadywali.Wolał bym, by przestrzegane były zasady, które już istnieją. Zwiększanie obostrzeń przy nie egzekwowaniu istniejących zasad prowadzić może tylko do coraz mniej podmiotowego podejścia, a więc całkowitej katastrofy. Podobnie być może w przypadku ustawy antyaborcyjnej, która i tak jest bardzo restrykcyjna. Z wielkim bólem mi to przychodzi, ale dostrzegam jednak pewne plusy tego posunięcia, chociaż obligatoryjne narzucenie mundurków każdej szkole to przesada i –jak się okazuje- łamanie prawa. Niestety, na rozsądek i uczciwość w naszym kraju nie ma co na razie liczyć, ale może kiedyś sytuacja się ustabilizuje i mundurki staną się nie obowiązkiem, a tradycja danych szkół. Tak zwany „między czas” będzie raczej bolesny i obfity w różne zgrzyty.

Kajetan.

sobota, września 22, 2007

Transformers i siedem krasnoludków.

Skoro już się tak chwalimy, to pora na mnie. Choć wiele wody w rzece upłynęło od premier, podzielę się moimi wrażeniami po filmach "7 krasnoludków -Las to za mało. Historia jeszcze prawdziwsza" i "Transformers".
Na pierwszy ogień krasnale. Film nawet zabawny, świetne tłumaczenie, choć miejscami z tłumaczeniem nie ma to nic wspólnego, bo dialogi są ewidentną satyrą na np.: stan polityki w Polsce. Dzięki temu film jest sumą komedii zagranicznej i rodzimego kabaretu, a im więcej, tym weselej. Choć nie powala na kolana, warto zobaczyć.
Transformers... Cóż... nigdy nie sądziłem, że w filmie może być za dużo efektów specjalnych. W transformersach jest ich tyle, że nie sposób wszystko ogarnąć. Zdecydowanie film wart jest wydania kilkunastu złotych na bilet. Polecam wszystkim, którzy lubią nieco fantastyki, choć fabuła jest bardzo prosta i "nieco" przewidywalna. Ze sporą ilością akcji w parze idzie niemało humoru. 4 olbrzymie roboty usiłujące schować się za domkiem jednorodzinnym zasłużyły na bycie tapetą na moim pulpicie.
Na koniec moja refleksja o trendzie, którzy obserwuję ostatnio bardzo często. Otóż główny zły bohater przestaje wreszcie zmartwychwstawać "z zaskoczenia", więc główny dobry bohater nie musi ostatkiem sił, a w zasadzie już tylko siłą woli, wykańczać go z półobrotu. Bardzo cieszy mnie ten fakt, bo chociaż troszeczkę zaczyna to zmieniać szablon filmów akcji.
Kajetan.

środa, września 19, 2007

Horror jakich niemało

Z racji, że po dłuższej przerwie mam znowu w pełni sprawny komputer pomyślałem o tym żeby zobaczyć sobie film. Na jednym się nie skończyło – „Shrek 3”, „Krucjata Bourne`a”, „Simpsonowie”, „Eragon” no i ostatnio „28 tygodni później”. Jak się później okazało oglądanie tego ostatniego nie było dobrym pomysłem.

Dla niewtajemniczonych dodam, że jest to horror-kontynuacja, jak podaje portal stopklatka.pl, „przebojowego filmu „28 dni później”. Film był na tyle „przebojowy”, że nawet o nim nie słyszałem, a parę filmów już w życiu widziałem. Nazwisko reżysera też mi nic nie mówi – Juan Carlos Fresnadillo. W dwóch zdaniach o czym jest film. Wielką Brytanię atakuje wirus który sprawia, że ludziom „włącza” się agresja i metodą wilkołaków mordują swych współpobratymców. O ile sam pomysł na scenariusz mógłby jeszcze zadowolić, to fakt, że film jak na horror, ma z nim tyle wspólnego co nasz niedawny rząd z państwem prawa może już wkurzyć. Nie jestem filmoznawcą z wykształcenia, ale horror powinien chyba jakoś takoś…no nie wiem….straszyć, trzymać w napięciu?! W tym jest oczywiście krew, ale w filmach Tarantino jest jej więcej a horrorami one nie są, a z reszta nie tylko o ilość przelanej na ekranie krwi chodzi.
Porażać może konsekwentny brak logiki, drętwość dialogów no i najważniejsze głupota bohaterów.
Na korzyść tego filmu przemawia niewiele. Robert Carlyle(najlepszy aktor w filmie) w roli głównej i bodajże 2 dobre sceny z jego udziałem oraz ciekawe ujęcia z kamerą „ z ręki”.
Podsumowując polecam film osobom, które mają problemy z zaśnięciem bo jest lepszy niż jakiekolwiek tabletki nasenne. Wracając do tego co napisałem na początku, że horror powinien nas wystraszyć i trzymać w napięciu, niestety „28 tygodni…” dość, że nie straszy to jedyne napięcie w jakim może nas trzymać to zespół napięcia przedmiesiączkowego i to tylko kobiety. Pozdrawiam!

Wojtek Trela

wtorek, września 18, 2007

Roztrzepani jak kupa na oborniku

Nie będę ukrywał, że dziwne to moje pisanie do tego bloga. Przeważnie piszę przepraszając, że długo się nie odzywałem. I przeważnie obarczam za to winą PiS...teraz jest podobnie. Mógłbym się tłumaczyć, że nie pisałem tak długo bo nie miałem neta przez 6 miesięcy, ale to mnie nie usprawiedliwia...chociaż...nie, z przyzwyczajenia zwalmy całą winę na PiS. Chcę się podzielić z Wami kilkoma informacjami, będzie nieco chaotycznie, ale wierzę że nadążycie.
Pierwsze.
Tekst Kajetana poniżej. Czytałem i wydaje mi sie interesujący, ale nie o tym. Znam Kajetana od ok. 4 lat, nie jest specjalnie rozmowny, ale przynajmniej jak mówi to z sensem i na temat (cecha obecnie coraz rzadsza). Ale jeżeli idzie o pisanie to chłopak musicie przyznać jest wylewny jak Nil. Nie nudziłem się ani przez chwile czytając ten tekst.
Drugie.
Adam jest obecnie w Niemczech...wybaczcie mu, każdy popełnia błędy. Myślę że jak wróci będzie mu wstyd, że tam pojechał.
...kolejne...
Uwaga, lepiej usiądźcie...razem z Adamem - pracujemy(istotniejsze w tym zdaniu jest słowo"pracujemy"anżeli "razem"). Jak przystało na licencjata socjologii, obecnie studiującego stosunki międzynarodowe, czyli mnie i licencjata socjologii, a już niedługo magistra, czyli Adama - pracujemy w Lecznicy Dzieci i Dorosłych...i teraz zaczyna sie to czego nie lubię, myślę, że Adam też, tłumaczenie co tam robimy. Nie lubimy tego bo i tak nikt nam nie wierzy. Ale spróbuję. Zajmujemy się tam badaniami palisa...polisamn...zajmujemy się takim czymś, że podłączamy do pacjenta ok.15 kabli, to wszystko do komutera i pacjent z tym śpi. Ma to na celu badanie czy pacjent ma bezdechy czy chrapie itp. Specjalnie to się nie napracujemy, czego dowodem może być to, że pisząc ten tekst "siedzę na nocce". Jest godzina 2:54. Na razie wystarczy. Ale przysięgam na kota premiera i to coś co nosi kanapki za prezydentem, że już wkrótce znowu coś napiszemy. Pozdrawiam!


Wojtek Trela

środa, września 05, 2007

Na wakacje, na Słowację.

Zrezygnowałem z kolejnego wyjazdu nad polskie morze na rzecz odwiedzenia naszego południowego sąsiada. Oczywiście nie wykażę żadnej litości i podzielę się z Wami moimi przemyśleniami i doświadczeniami związanymi z tym wyjazdem.
Plan wyjazdu zakładał dojazd pociągiem do Bratysławy i pozostanie tam dzień lub dwa. Następnie dojazd do Samorin by stamtąd dostać się do maleńkiej, położonej nad Dunajem miejscowości o nazwie Clistow. Po kilku dniach lenistwa, wraz z towarzyszką podróży udaliśmy się nad jezioro Liptowskie. Tak więc, od początku.

Bratysława.
Dojazd do Bratysławy okazał się bardziej skomplikowany niż zakładaliśmy. By zaoszczędzić kilka godzin zdecydowaliśmy się na połączenie z przesiadką, a nie bezpośrednie. Po dotarciu na dworzec okazało się, że pociąg bezpośredni ma 2 godziny opóźnienia, co utwierdziło nas w przekonaniu, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Niestety, po kilku godzinach podróży pociąg stanął na kilkadziesiąt minut uniemożliwiając nam –teoretycznie- jazdę zaplanowanym połączeniem. Tu, od chyba niezbyt bystrego konduktora, dowiedzieliśmy się, że siedzimy w złym pociągu. Szczęściem w nieszczęściu miał być fakt, że owy odpowiedni pociąg stoi kilka torów dalej. Bieg z plecakami okazał się jednak zbędny. Konduktor owy chciał posłać nas z powrotem do Katowic. Wróciwszy do poprzedniego pociągu pani konduktor poinformowała nas, że pociąg ten nie jedzie przez miejscowość, w której mieliśmy mieć przesiadkę. Morał z tego taki, by nie ufać informacji internetowej PKP, konduktorom ani kasjerkom –które wypisując bilet na połączenie międzynarodowe zazwyczaj sprawdzają kursy pociągów. Komu ufać można, tego nie wiem.
Po dwugodzinnym oczekiwaniu w jakimś miasteczku w czechach –bez czeskich koron- ruszyliśmy w drogę do Bratysławy. Głowy uratowała nam decyzja, by jechać w nocy. Dzięki temu dotarliśmy na miejsce rano, co umożliwiło nam bezproblemowy dojazd do kempingu –jedynego w mieście. Mile zaskoczyła mnie jakość komunikacji miejskiej oraz dobrze zorganizowana informacja turystyczna. Wreszcie dojechaliśmy na kemping, który na stronie internetowej jawił się jako raj na ziemi. Prawda była nieco bardziej brutalna. Położony jest on tuż przy ruchliwej drodze i opodal lotniska. Hałas irytujący jest już za dnia, w nocy natomiast doskonale słychać startujące samoloty, co jest bardzo uciążliwe, kiedy śpi się w namiocie. Na terenie kempingu dostępne są prysznice, toalety, bary itp. Wszystko to jednak –moim zdaniem- dalekie jest od standardów wieku, w którym żyjemy. Zdecydowanie nie jest to miejsce dla osób wymagających. Podczas wyjazdu do Włoch 10 lat temu dane mi było spędzać noce w zdecydowanie lepszych okolicznościach.
Po chwili odpoczynku pojechaliśmy do centrum miasta. Było już za późno na zwiedzanie muzeów, jednak nie zabolało nas to zbytnio. Sama Bratysława nie przypadła mi do gustu. Jej uroczą częścią są wzgórza wokoło Bratislawskiego Hradu -który sam w sobie także jest imponujący i piękny. Wiją się tam wąskie uliczki, a co jakiś czas natknąć można się na uroczą, przytulną knajpkę. Jest to jednak bardzo mała część miasta. Cała reszta to zwykłe, duże miasto pełne pozostałości po socjalizmie i tandety, choć zdecydowanie idzie w dobrą stronę. Na kolejny wyjazd do tego miasta poczekam chyba 20 lat. Może wtedy zbliży się do naszego Krakowa. Brak własnego pojazdu przekreślił nasze szanse na poznanie nocnego życia miasta. Nie ubolewaliśmy jednak nad tym zbytnio. Rano zapakowaliśmy cały sprzęt i ruszyliśmy autobusem do Samorin.

Clistow.
Koniec świata dla aspołecznych. Miasteczko, które może mieć wszystko, a nie ma nic -i dobrze.

Autobusy z Bratysławy do Samorin jeżdżą dosyć często, jednak irytujący jest fakt, że dworzec autobusowy w Bratysławie położony jest kilkadziesiąt minut jazdy trolejbusem od dworca kolejowego. Samorin, choć ma długą historię, nie urzeka zupełnie niczym. Autobusy do Clistowa jeżdżą dwa razy w ciągu dnia, więc nieświadomi odległości skusiliśmy się na taksówkę. Zapłaciliśmy za nią 80SKK, a miasteczko to położone było około 30min spaceru, więc ceny taksówek na Słowacji niższe od naszych zdecydowanie nie są. Na miejscu okazało się, że kempingu zaznaczonego na mojej mapie samochodowej wcale na miejscu nie ma. Nieco załamani zdecydowaliśmy się wynająć pokoik za 400SKK od osoby by przenocować i następnego dnia ruszyć gdzieś dalej. Warunki w jakich dane nam było spędzić tę noc okazały się na tyle dobre, że pozostaliśmy tam przez kolejnych 5 dni. Cały ten czas upłynął nam na sielankowym życiu w miejscu, gdzie nie ma ludzi, a wiec takim, jakie lubię najbardziej. Ludzi nie ma tam z jednego, prostego powodu. W Clistowie nie ma zupełnie nic. Miasteczko to raczej dzielnica, nad którą góruje hotel, w której jest jedna knajpka otwarta do 21.00 –nie serwująca żadnych posiłków- i klub kajakowy. Do brzegu Dunaju przycumowana jest duża barka przerobiona na hotelik z restauracja, w której ceny są tak samo astronomiczne, jak w hotelu, toteż nie korzystaliśmy z propozycji żadnego z owych miejsc. Sklep oddalony jest od miasteczka –jak wspominałem- o około 30min spacerem.
Choć spodziewałem się czegoś innego, nie żałuję czasu spędzonego w Clistowie. Panuje tam nieco lepszy klimat niż u nas. Sprzyja on hodowli winorośli, a więc i produkcji wina. Słońce towarzyszyło nam każdego dnia, a wieczorami, w ciszy i spokoju można leżeć nad Dunajem patrząc w gwiazdy. Można rozpalić malutkie ognisko by podgrzać na nim kiełbaski -parówki z ogniska są jednak nijakie- i nieniepokojonym przez nikogo delektować się smakiem litrowych win sprzedawanych tu za około 70SKK. Szczególnie przypadła mi do gustu Zmocka Sviecka –tanie, ale dobre i nie tak kwaśne jak inne w porównywalnej cenie. Warto dodać, że także piwka są tu tanie jak barszcz, ale to nie jest żadną tajemnicą. Najbardziej zasmakowało mi piwko Kachelmann w cenie 7KKS+4KKS kaucji –czyli dobre piwko za 80gr. W knajpkach serwowany jest Saris, który także nie jest zły. Starobrno smakowało mi jedynie lane, butelkowe jest nieco bardziej gorzkie.
Osobom chcącym spędzić w Clistowie kilka dni i nie planującym dalszych podróży proponuję zabrać ze sobą tyle sprzęt rekreacyjno-sportowego, ile to możliwe. Niezmotoryzowani niech zaoszczędzą miejsce w plecakach zostawiając w domu wszystko, co jest na wyposażeniu pokoi do wynajęcia. Nie warto więc brać garnków, śpiworów –z racji gwarantowanej pościeli-, ręczniki czy żywności. Biorąc kilka koron więcej już na miejscu można kupić cukier, przyprawy, mydełko itp., choć warto zabrać garść soli –tego nie sprzedają w małych opakowaniach, a szkoda funduszy na całe 0,5kg. Dzięki temu zmieścimy w bagażu łyżworolki lub wrotki. Umilą nam one wyprawy do sklepu, a dzięki świetnej jakości dróżce wzdłuż Dunaju umożliwią bardzo przyjemne, wielokilometrowe przejażdżki.
Zmotoryzowanym radzę upchać w samochodzie wszystko od piłki i sprzętu do badmintona, przez łyżworolki i rower aż po ponton, kajak –zwłaszcza lekkie kajaki górskie- czy małą łódź. Pozwoli to spędzić w Clistowie miło czas nie umarłszy z nudów. Sprzęt pływający sprawi wiele radości dzięki rzeczce, która płynie wzdłuż Dunaju. Konieczne będzie jednak obejście postawionych co kilka kilometrów małych śluz, wiec im lżejszy weźmiemy sprzęt, tym lepiej. Świetnie sprawdzi się tu większa deska surfingowa i wiosła. Brzegi rzeki to świetne miejsce na spacery. Tu także bardzo rzadko natkniemy się na innych ludzi, co powinno przypaść do gustu amatorom opalania na waleta. Kąpiele przyjemne będą dopiero po przejściu kilku kilometrów w dół rzeki. Tam woda jest już przejrzysta i wolna od glonów i choć zimna, kąpiel w niej sprawia niemałą frajdę w gorące dni.
Średnio zaawansowanym adeptom windsurfingu proponuję zabrać sprzęt. Dunaj poszerza się tu tworząc sporej wielkości „jezioro”. Nie radzę jednak nastawiać się na pływanie od świtu do zmierzchu każdego dnia bez uprzedniego dostosowania terminu wyjazdu do informacji o pogodzie i wiatrach w regionie. Nauka w tym miejscu nie będzie jednak przyjemna z racji kursujących statków, głębokości i niskiej temperatury wody.
Koniecznie należy zabrać ze sobą buty do wody. Sprawdzą się surferskie buty neopranowe, ale równie dobrze można zabrać tanie trampki chińskie –lub kupić je w Samorin, w mieście tym jest sporo różnych sklepów, choć nie natknąłem się na kantor. Wszystko to z racji kamienistego dna Dunaju i rzeczki. Buty uczynią kąpiele zdecydowanie przyjemniejszymi.
Mimo, że w Clistowie nie ma żadnych atrakcji, których spodziewać by się można nad jeziorem, na pewno kiedyś tam wrócę. Odpoczynek tam był samą przyjemnością właśnie dzięki temu, że nie ma tam tłumów ludzi. Jest to świetne miejsce by odpocząć, napisać książkę czy pomedytować. Jest to także świetna lokalizacja bazy dla jednodniowych wyjazdów chociażby do Wiednia czy nawet Budapesztu, ale do tego potrzebny będzie jakiś pojazd. Miejsce to polecam szczególnie motocyklistom z racji dobrych dróg i ciepłego klimatu. W górę rzeki prowadzi otwarta dla pojazdów droga biegnąca tuż przy Dunaju. Nie wiem dokąd można nią dojechać, ale na pewno każdy motocyklista chętnie sprawdzi w jakiś ciepły dzień, których pewnie tutaj nie brakuje.
W jakimś przewodniku przeczytałem, że legalne jest rozstawianie namiotu w dowolnym miejscu na Słowacji za wyjątkiem parków, rezerwatów, terenów prywatnych i miejsc, w których jest to zabronione przez właściciela. Żaden Słowak nie był w stanie tego potwierdzić, ale też nie zagłębiałem się zbytnio w ten temat. Umożliwia to jednak miły wyjazd pod namiot w okolice Clistowa w grupie min. 4 osób w dwa namioty. Dzięki temu zawsze pozostanie para pilnująca namiotów, gdy druga para pójdzie do sklepu. Mimo wszystko zawsze lepiej jednak upewnić się, czy obozowanie na wybranym terenie jest legalne.

Liptowska Mara.
Wielkie jezioro i wielka klapa.

Po blisko tygodniu spędzonym w Clistowie zdecydowaliśmy się przedłużyć nasz wyjazd o kilka dni. By było to możliwe konieczne było zmniejszenie wydatków, a skoro mieliśmy ze sobą namiot, wybór metody był oczywisty. Udaliśmy się nad Liptowską Marę –Liptowskie Morze- na jedyny kemping, który tam odnaleźliśmy. Położony jest on tuż nad brzegiem jeziora -choć oddzielony płotem od pasa publicznego- w miejscowości Liptowski Trnowec. Miasteczko to natomiast leży opodal Liptowskiego Mikulasa, a między nimi położony jest aquapark Tatralandia. W okolicy znajduje się też cała masa innych atrakcji. Niestety, tu pogoda przestała nam dopisywać. Mimo to spędziliśmy kilka miłych dni grzejąc się przy ognisku i kosztując kolejnych piw i win. Sam Trnowec jest niewielki, ale stanowi świetną bazę wypadową do pobliskich atrakcji. Jest to małe miasteczko usytuowane na niewielkich pagórkach. Można tu znaleźć nocleg w nowych, ładnych domach wybudowanych z drewna na styl góralski i w starszych gospodarstwach.
Liptowski Mikulas to już spore miasto o bogatej historii. Jej bodaj najważniejszym elementem jest postać Janosika, który to miał zostać tu osądzony i powieszony na haku. Jego replikę można zobaczyć w muzeum. Znalazłem tez knajpkę „Pod Szubienicą” na której więźbie wisiała kolejna, spora replika owego haka. Słowem miło i sympatycznie.
Zachęcam do samodzielnego odkrywania miasteczka. Pomogą w tym przewodniki i informacja turystyczna. Od siebie polecę tylko restaurację Route66. Przypadnie ona do gusty fanom amerykańskiej klasyki, a więc tym, którym podoba się Katowicki CityRock. Jedzenie jest tam bardzo dobre i w przyzwoitych cenach, drinki wyśmienite, a jeśli trafi się na mojego ulubionego od lat kelnera, również obsługa świetna. W godzinach 11.00-14.30 zjeść tam można danie dnia za 75SKK składające się z nieograniczonej ilości zupy i drugiego dania do wyboru. Do tego piwko za niecałe 30SKK i może drink –polecam Sex on the beach. Ponad to knajpka proponuje poranną promocję na kawkę i pieczywo, tanie dania z grill-a i wiele innych atrakcji. Choć za 60SKK można zjeść dobry obiad w stołówce opodal dworca, ja proponuję jednak udać się od razu do Route66.
Okolica Liptowskiego Mikulasa położona jest już w górach. Kiedy byłem tam dwa lata temu pogoda za dnia dopisywała, jednak zdarzały się dni deszczowe i brzydkie. Jak to w górach zmiana aury przychodzi czasem dosyć szybko, warto się na to przygotować.
Obok kempingu, na którym mieszkałem działa wypożyczalnia łódek i rowerków wodnych oraz kilka knajpek, choć nie są one otwarte zbyt długo, a ceny nie są wcale atrakcyjne –z tego co pamiętam około 60SKK za kiełbaskę z grill-a. Do dyspozycji są dwa sklepy, oba średnio zaopatrzone, ale znajdziemy tam wszystko, co potrzebne by przeżyć. Wyznaczone, zadaszone miejsca na ognisko umożliwiają gotowanie prostych potraw w ładniejszych okolicznościach przyrody, niż kuchnia dostępna na kempingu. Nie polecam jednak stołowania się w pobliskiej restauracji –tuż przy skrzyżowaniu. Potrawy i obsługa nie są warte podanej ceny. Jezioro takie daje niemałe możliwości. Jednak zauważyłem tylko kilka żąglówek itp. sprzętu. Jedynie wędkarze zdają się wykorzystywać dane przez przyrodę możliwości.

Żylina.
Nie dane nam było spędzić zbyt wiele czasu w Żylinie. Wystarczył mi jednak króciutki spacerek, by dostrzec urok tego miasta –potencjalny, bo zahaczyłem tylko o główną ulicę i rynek- i na pewno kiedyś pojadę tam na kilka dni. Ponoć jest to Słowacka stolica mody. Osobom, które wybierają się w tamte okolice proponuję zajrzeć do Żyliny. Chętnie też dowiedział bym się więcej o tym miasteczku od osoby, która w nim była.

Tak oto minęły mi wakacje. Mam nadzieje, że komuś moja zebrana wtedy wiedza przyda się w tym czy przyszłym roku.
Na koniec kilka moich przemyśleń na temat Słowacji.

Język wcale nie jest tak podobny do naszego, jak się to wydaje. Oczywiście, porozumiemy się z osobami, które chcą się z nami porozumieć takimi jak właściciele pokoi do wynajęcia czy osoby w informacji turystycznej czy kolejowej. Osoby mieszkające blisko granicy lub kojarzące po polsku z racji zamieszkania w odwiedzanej zimą miejscowości narciarskiej także nas zrozumieją. Problem pojawia się już w przypadku np.: kasjerek. Nie liczył bym na intuicję jeśli chodziło by o kwestię zdrowia. Warto zaopatrzyć się w rozmówki, by uniknąć dziwnych pomyłek –„nech sa paczki” nie znaczy „niech popatrzy”, tylko „proszę bardzo”. Osoby znające angielski czy niemiecki –lub Ślązacy- mają z górki. Dopatrzyłem się kulki podobieństwa do tych języków
Ceny są zbliżone do naszych, za wyjątkiem cen alkoholu. Nie można także dać się zwieść pozornej ich atrakcyjności. Korona jest jednak po 0,11 a nie 0,1 co przy większych sumach daje sporą różnicę.
Sporo słyszałem o gościnności Słowaków i ich miłym nastawieniu. Tu nie zauważyłem żadnych różnic między nimi, a Polakami. Tak jak i u nas są ludzie mili i rozgarnięci, są też niemili i nie zbyt bystrzy.
Leżąc nad Dunajem, po kolejnym piwku doszedłem do wniosku, że Słowacja to lustrzane odbicie naszego kraju. Tam to rząd stara się, buduje drogi, poprawia stan kolei itd., a ludzie się lenią, nie wykorzystują możliwości dawanych przez akweny wodne czy piękne krajobrazy. U nas natomiast rząd zajęty jest aferami, a ludzie kombinują jak mogą. Oczywiście nie chcę zbytnio generalizować, ale coś w tym jest.
Sama Słowacja nie zauroczy swoją odmiennością. Góry są tu takie, jak u nas, kultura i architektura także podobna. Nie ma co liczyć na egzotykę, nawet daleko na południu kraju. Oczywiście każda podróż kształci i warto odwiedzać najrozmaitsze kraje. Na Słowację radzę jednak jechać w konkretne, sprawdzone miejsce. W innym wypadku możemy być nieco zawiedzeni, a skoro tak, może lepiej wydawać pieniądze w Polsce. Tu pojawia się dylemat moralny, czy lepiej narzekać na sąsiada czy być niezadowolonym z rodaka, ale dać mu zarobić, by gospodarka lepiej się rozwijała w naszym pięknym, nadwiślańskim kraju.

Kajetan